Z Teny jadę do Mishaualli. Bus odjeżdżają praktycznie co godzinę i kosztują ok. 1$. Podróż trwa 45min - okropny upał...
Miało być egzotycznie jest od samego początku. Na głównym (i jedynym) placu mini miasteczka grasują małpki złodziejki. Zakosiły jednej babce cukierki czy wafelka w błyszczącym papierku i uciekły na pobliski dach. Urocze :-). Szukam hostelu. Opcji za wiele nie ma bo miasteczko oprócz placu ma 2 ulice na krzyż. Wszystkie adresy, które miałam w Lonely Planet (wersja 2010) to niewypały. Hostel albo zamknięty, albo go w ogóle brak. Jedyny istniejący oferuje pokoje za 15 -20$, czyli 2 razy tyle co w przewodniku. Na szczęście zaczepiają mnie gawędzący na placu dwaj młodzi chłopcy i oferują cabanas (czyli chatki) po drugiej stronie rzeki za 7$. Obiecują zawieźć mnie "sin compromiso" czyli bez żadnych zobowiązań. W Ameryce Południowej każdy handlarz oferuje swe usługi "sin compromiso", ale jedynie na papierze. W większości przypadków gdy tylko weźmiesz do ręki jakiś towar nie da Ci spokoju przez najbliższe 15 min. Ale cóż, tu nie mam wyjścia, chłopaki wyglądają sympatycznie także decyduję się na podróż przez rzekę. Płyniemy bardzo fajnym canoa, a po drugiej stronie czeka na mnie kompletna egzotyka i raj na ziemi :-). Chatki są typowo amazońskie, z drewna, położone w dość dużej odległości jedna od drugiej, nie mają prądu, także dostaję świeczkę. Poza tym mam swoją czołówkę także nie jest źle :-). Są jednak bardzo czyste, mają moskitiery a w budynku obok jest kilka pryszniców i umywalek. Woda co prawda zimna, ale w amazońskim upale to nie przeszkadza :-). Cały kompleks należy do wspólnoty amazońskiej, która mieszka obok. Ok. 200 osób. Jest szkoła, nieodzowne w każdej latynoamerykańskiej wiosce boisko do piłki nożnej i jakaś sala w stylu remizy strażackiej :-). Cały kompleks położony jest wśród przepięknej, tropikalnej roślinności, praktycznie w lesie. Oprócz chatek mieszkalnych, jest tu chatka o nazwie dom czekolady, gdzie z własnej plantacji kakao miejscowi robią czekoladę (głównie dla turystów, ale o tym później). Jest też dom wystawowy gdzie prezentowana są na sprzedaż ręcznie wykonana przez wspólnotę biżuteria z ptasich piór, pestek, ziaren, naturalnie barwionych rzemyków, miseczki wykonane z tutejszych owoców, łuki, strzały itp. Jest też restauracja na wolnym powietrzu gdzie za 3$ dostaję pyszny obiad - rybę pieczoną w liściach na ognisku - podobno tutejsze typowe danie oraz ogromny dzbanek wyciskanego soku z marakui - mniam :-).
Popołudniu idę za wzorem lokalsów umyć się do rzeki - po co używać prysznica??? Pływać tu raczej nie można bo dość płytko, dużo kamieni, a przede wszystkim bardzo silny prąd rzeczny, także może być niebezpiecznie. Zaczepiają mnie tutejsze urocze małe max 10letnie dziewczynki i ucinamy sobie pogawędkę o malowaniu paznokci - urzekł je mój czerwony lakier :-).
O 17h idę sobie do lasu za chatkami. Trochę dziko, ale podobno o tej porze można zobaczyć małpki. Rzeczywiście skaczą po drzewach. Miejscowi wiedzą co mówią.
Chatki położone są niedaleko centrum Mishaualli i wcale nie trzeba płynąć canoa. Można uciąć sobie ok 15 min spacer z chatek, przez domy wspólnoty,na drogę "główną" i przez most do miasteczka, żeby np. zjeść coś, zrobić zakupy czy spojrzeć na net. Uwaga- wszystko tu zamyka się o 21h. Ja wybieram się na net, ale po drodze spotykam chłopaka, który rano oferował mi przejazd łódką, a teraz oferuje mi 1 lub 2dniową wycieczkę po dżungli. Propozycja kusząca, ale niestety nie mam czasu ponieważ za 2 dni rano muszę być w Banos gdzie imprezujemy z moimi nowymi ekwadorskimi przyjaciółkami. Właściciel nowo otwartego (i pustego) biura podróży, w którym pracuje chłopak widocznie się nudzi ponieważ oferuje mi nocną 2h wycieczkę po dżungli za 10$ z wymarszem zaraz. Nie przekonuje go, że nic nie jadłam, jestem w szortach, bez środka na komary, w adidaskach, a jedyny mój ekwipunek to plecak z laptopem ;-). Każe mi iść szybko coś zjeść do knajpy za rogiem, pożycza gumowce i obiecuje pożyczyć długie spodnie i czołówkę od kolegi. Mój ekwipunek mogę zostawić na przechowanie w biurze.
W ten sposób idę,a w zasadzie płynę z nim i przewodnikiem (właścicielem moich pożyczonych o 10nr za dużych spodni oraz bardziej luksusowych niż moje chatek po drugiej stronie rzeki) canoa po rzece i oczywiście po ciemku. Przewodnik naprawdę się starają, widać, że to jego pasja. Podobno od 16 lat robi wycieczki po dżungli, także wie gdzie można iść aby spotkać taki czy inny gatunek węża, kajmana itp - niesamowite! Widzimy jakieś nocne ptaki po czym wysiadamy po drugiej stronie rzeki gdzie zaczyna się już las pierwotny, czyli taki nietknięty ręką człowieka. Dostaję do ręki kij do podparcia i jestem pouczona, że nie mogę dotykać niczego, aby nie natrafić na węża czy np. mrówki conga, które sparaliżują mnie na kilka godzin... Przewodnik idzie z maczetą przede mną, a jego kolega za mną. , także w ogóle się nie boję - mam obstawę dwóch facetów z maczetami ;-). Po drodze widzimy węże, liany i przedziwne egzotyczne rośliny o różnych leczniczych lub np. komunikacyjnych właściwościach. W drodze powrotnej przewodnik pyta mnie czy chciałabym zobaczyć kajmana i już po chwili zauważa po ciemku jednego w jakiś rzecznych szuwarach. Podpływamy i po chwili trzymam w rękach małego krokodyla...
Wycieczka super - egzotyczna i spontaniczna. Nigdy jej nie zapomnę!!!